Rio Anaconda czekała na mnie już od jakiegoś czasu. Przywiozłam ją z Targów Książki w Krakowie klika lat temu z autografem autora wewnątrz i postawiłam na półce. Zanim zaczęłam czytać, objeździła moich znajomych, jak na książkę podróżniczą przystało.
Cejrowski opowiada o świecie, który znika, umiera. Być może w jego książkach zamknięte zostały historie ostatnich przedstawicieli indiańskich plemion. Autor ma świadomość, że nikt po nim nie będzie świadkiem polowań, zabiegów kulinarnych, tajemniczych obrzędów. Dlatego właśnie zdecydował się o nich opowiedzieć. Dzięki temu próbuje ocalić od zapomnienia historię Indian. Cejrowski staje się więc duchowym spadkobiercą plemienia Carapana. Jego ostatnim kronikarzem.
Cejrowski jest podróżnikiem nietypowym. To nie on wysuwa się na pierwszy plan Opowieści. Najważniejsze jest to, co widział, czego doświadczył. Staje się oczami czytelników. Dzięki niemu odbywamy podróż w niedostępne zakamarki dżungli. I słuchamy... Bo Cejrowski właściwie nie pisze. On snuje Opowieść. Niezwykłą, z pogranicza jawy i snu, realną i magiczną jednocześnie. Słuchamy więc jak zaczarowani. Bo też chcemy zobaczyć, poczuć, poznać, zrozumieć, doświadczyć. A po wysłuchaniu jednej Opowieści, niecierpliwiąc się czekamy na kolejną.